środa, 13 sierpnia 2014

O Captain! My Captain!

O Captain! my Captain! our fearful trip is done

Niby nie myślisz o kimś na co dzień, niby nic cię z nim nie łączy, a jego odejście jednak zostawia chłód w sercu. Bo raz, że dobry aktor, dwa, że nawet nie miało się pojęcia o jego walce z depresją. Zdajesz sobie boleśnie sprawę, że to cholerstwo może zabić i jest nie mniej realnym zagrożeniem dla ciała i duszy niż rak. I można być bogatym, zdolnym, kochanym, kochającym, a nawet uwielbianym i szanowanym i mimo wszystko przegrać z własnymi demonami. I ciężko pomyśleć, że ktoś, kto wykonał tyle dobrej aktorskiej roboty i uszczęśliwił tym tylu ludzi w ostatnich chwilach czuł, że jest sam. Masz świadomość, że to, co robił, miało większy lub mniejszy wpływ nie tylko na ciebie. Że tysiące dzieciaków tak jak ty śmiało się na "Pani Doubtfire" i niemal robiło pod siebie ze strachu na "Jumanji". A potem, jak te dzieci podrosły, płakały na "Patch Adams" i "Buntowniku z wyboru".
A w końcu przyszło do ciebie "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" i zmieniło twoje życie.
(Tak, Mamo, to przez ten film jestem humanem, a nie przyszłym lekarzem. Przepraszam.)
Ja wiem, rola to rola i trudno ją całkiem utożsamiać z aktorem. Jednak skoro aktorstwo polega na podkładaniu pod postać samego siebie, swoich emocji i reakcji, to czuję się usprawiedliwiona częściowo utożsamiając Williamsa z profesorem Keatingiem.
Keating to mój osobisty mentor. Wśród literacko-filmowych nauczycieli życia jest na pierwszym miejscu. (Dzięki Bogu, mam też jego odpowiednik w rzeczywistości. I każdemu życzę, żeby kogoś takiego miał.)
Williams dał postaci Keatinga życie. Dał uśmiech, ciepło i pasję. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tej roli.
Panie Williams, dziękuję.


czwartek, 24 lipca 2014

Stare śmieci

Opowiadanie wygrzebane w czeluściach komputera. Kiedyś, w innej epoce, chyba nawet wysłane na konkurs. Zachowało się, zakonserwowało i może nawet nadaje się do pochłonięcia. Na zdrowie!



Wybawca
Zamek Pana Śmierci unosił się spokojnie nad głowami niczego nieświadomych śmiertelników. Ponure burzowe chmury spowijały przestrzeń wokół niezliczonych wież i wieżyczek budowli, nad którą leniwie szybowały sępy o pełnych brzuchach. Odrażające ptaszyska od czasu do czasu przysiadały na martwych gałęziach drzew rosnących w najmroczniejszym i najbardziej nieprzyjaznym borze, jaki tylko można sobie wyobrazić. Wicher gwizdał szyderczo i walił z uporem w grube mury straszliwego zamku.
Całość przywodziła na myśl bawarskie krajobrazy, posępne romantyczne poematy i rozkapryszonych młodych baronów z nadmiarem pieniędzy i niedomiarem dobrego gustu.
Gdyby znalazł się jakiś śmiałek czy idiota, który zdołałby wspiąć się na kamienne ściany zamku i zajrzeć przez witrażowe strzeliste okno, ujrzałby scenę, jakiej nikt nigdy nie pragnąłby oglądać.
- Tiu, tiu, tiu, maluśki, kto był dzisiaj grzecznym kruczkiem, no kto?
- Kra!
- Tak, kochaniutki, tak! Masz, zjedz biszkopcika.
Pan Śmierci pogłaskał lśniące pióra ogromnego kruka, który majestatycznie osiadł na złotej żerdzi wysadzanej rubinami. Majestatu nie był w stanie odebrać zwierzęciu nawet fakt, że na swojej potężnej piersi miał zawiązany różowy śliniaczek.
Pan na zamku Królestwa Umarłych miał jedną, jedyną słabość. Uwielbiał swojego kruka. Ten nieco przekarmiony symbol śmierci był oczkiem w głowie Najstraszliwszego i kulą u nogi demonów w jego służbie. Podstępny konfident nie raz i nie dwa podkablował a to demony chorób, że rozrzucają sobie przeziębienia na ludzi, zamiast zająć się jakąś poważniejszą plagą, a to demony kusicieli, że podsuwają osobom na diecie najbardziej perwersyjne sny z czekoladą w roli głównej. Jakże często bywało, że bies-delikwent, oskarżony przez irytującego ptaka, musiał za karę wskoczyć w skórę Pani na Stołku w Urzędzie i użerać się z klientelą przez cały dzień!
Jasne więc było, że kruk nie był postacią szczególnie popularną wśród dworu. Pan jednak, przekonany o tym, że tak cudownego stworzonka jak jego ukochany kruczek nie można nie lubić, nie podejrzewał nawet, jak wiele wariantów powolnej śmierci ptaka jest w stanie stworzyć umysł demona.
Tego mrocznego (jak zresztą wszystko dookoła) dnia Król miał jak zwykle sporo klientów, wezwał więc dwóch najlepszych pomocników przed swe smutne oblicze. To, że owi pomocnicy byli najlepsi wśród biesów nie znaczy wcale, że byli dobrzy. Fibbo i Babbo byli równie durni co ich imiona. Niemniej jednak dostali robotę i wiedzieli jak ją wykonać. Gdy jakiś śmiertelny ociągał się z przejściem na drugą stronę, bo chciał się pożegnać z rodziną, załatwić niedokończone sprawy czy wyłączyć żelazko, używali mocnych argumentów, na przykład rozgrzanych do czerwoności wideł. Od pewnego czasu Pan Śmierci wprowadził jednak pewne zmiany, jeśli chodzi o strój i wyposażenie demonów. Wcześniej wystarczała wygodna, gustowna przepaska biodrowa i widły, teraz jednak…
- Sir, naprawdę musimy? To nie wygląda dobrze. – Fibbo powąchał materiał- I śmierdzi niepranymi skarpetkami.
- Musicie, chłopcy. Tego wymagają śmiertelni, inaczej nie chcą przechodzić.
- Ale czemu?
- Bo tak jest bardziej wiarygodnie –Król zawahał się- Przynajmniej dla nich.
- Mhphmp.
Maska kościotrupa na twarzy Babbo jakby przyssała się do jego twarzy. Po krótkiej szamotaninie oderwał ją i podniósł.
- A kosa też jest konieczna?
- Tak, ludzkie wyobrażenia o Śmierci zwykle przedstawiają ją z kosą. Już sama świadomość zetknięcia z szkieletem z najgorszego koszmaru jest przerażająca, a fakt, że dzierży ona ostrą broń z którą bliższy kontakt może wywołać potworny ból jeszcze zwiększa strach. Ludzie boją się bólu prawie tak bardzo jak samej Śmierci, drogi Babbo.
- Ale ta kosa jest z papieru, sir.
Milczenie.
- To nieistotne. Idźcie już.
Demony wyskoczyły przez okno i zniknęły w gęstej mgle okalającej zamek. Król Śmierci westchnął głęboko i zajął się pedicure. Brokatowe lakiery były jedną z jego namiętności, obok babeczek z barwionym lukrem.
Lakier nie zdążył jeszcze porządnie wyschnąć, gdy powrócili Babbo i Fibbo.
- Co jest? Co tak wcześnie?- spytał Pan, zakrywając pospiesznie stopy skórą z białego niedźwiedzia.
- Sir… jest pewien problem. Klient nie chciał przejść- wyjaśnił Babbo, po każdym słowie łapiąc oddech przez dziurkę w masce.
- Tego akurat można się było spodziewać. Chłopcy, przecież macie sposoby na takie przypadki!
- Tak, ale ten był wyjątkowo uparty. No i nie mieliśmy wideł, a ta papierowa…
- Dosyć! Nie potrafiliście mu wyperswadować, że lepiej już przejść na drugą stronę, niż trwać w zawieszeniu i straszyć w jakimś podrzędnym nawiedzonym domu?
- Próbowaliśmy, sir, ale on tylko gadał o jakichś grzybach i kwasach. Twierdził, że już kilka razy był po drugiej stronie.
Pan Śmierci westchnął ponownie, tym razem jeszcze ciężej. Kolejny artysta, psia jego mać. Taki to zawsze kręci wyrafinowanie noskiem i czeka na trąby, harfy i cherubinki z podwójnymi podbródkami. Nie było innej rady, Król musiał udać się po gwiazdę osobiście.
Tak więc Fibbo i Babbo zostali sami. Cóż, nie całkiem sami.
Król wyruszył bez kruka.
Dwa demony nie były wyjątkami, jeśli chodzi o powszechną nienawiść do czarnopiórego pupilka. Gdyby jednak zdecydowali się utrzeć dziób wrednemu krukowi, Pan Śmierci prawdopodobnie wściekłby się tak, jak jeszcze nigdy przez całą wieczność. Oznaczało to, że głupawe demony nie wytrwałyby w jednym kawałku.
Dlatego też Fibbo i Babbo ograniczyli się tylko do ogołocenia zamkowej spiżarni i lochu z winem.
By jednak choć trochę potorturować ptaszysko usiedli na środku komnaty reprezentacyjnej, przed tronem i żerdzią kruka, rozłożyli kratkowaną ceratę, żeby nie pobrudzić podłogi i zaczęli pochłaniać wszystko, co wcześniej przynieśli.
Na początku kruk z wystudiowaną obojętnością czyścił piórka i zdawał się nie zwracać uwagi na mlaskanie, siorbanie i inne odgłosy zbyt nieprzyzwoite, by przytoczyć je w tym opowiadaniu. Z czasem jednak ptak zaczął coraz częściej rzucać pogardliwe spojrzenia w kierunku pikniku, które bardzo słabo maskowały głód malujący się w paciorkowatych oczach zwierzęcia. O to właśnie biesom chodziło.
Po jakimś czasie, gdy mniej więcej połowa półmisków została dokładnie wylizana, w Fibbo odezwał się jakiś niepokój.
- Babbo?
- Mm?
- Nie podoba mi się wzrok tego kruka.
- Mnie tam się on w całości nie podoba, Fibbuniu.
- Nie o to chodzi. Wydaje mi się, że on coś knuje.
Rzeczywiście, na dziobie ptaka ktoś o bujnej wyobraźni mógł nawet dostrzec podejrzany uśmieszek.
- Myślę, że on chce nas podkablować. Za to całe żarcie. No wiesz, chyba nie powinniśmy...- dukał Fibbo.
Kawałek indyka utknął w gardle Babbo.
- To co proponujesz?
- Dajmy mu coś do jedzenia.
Babbo, jak większość demonów, był w stanie sprzedać własną matkę za choć odrobinę więcej żarcia, niż mu się należało, zaś dzielenie się jedzeniem było dla niego pojęciem całkowicie abstrakcyjnym. Zacisnął boleśnie usta.
- Jesteś pewien, że to konieczne?
- Absolutnie.
- Dobrze więc, czyń swoją powinność- powiedział Babbo z bohaterską rezygnacją.
Kruk od razu się ożywił. Wyniośle zaciskał dziób na kawałkach podawanych mu przez Fibba. Po jakiejś godzinie poczuł się wreszcie najedzony, lecz czegoś mu brakowało.
- Na co on się tak gapi?- spytał zaniepokojony Babbo- Jeszcze mu mało?!
- Babbo, on chyba chce się napić wina.
- Och. – wyraźnie zbity z tropu Babbo sięgnął niepewnie po omszałą butelkę- Pozwolimy mu?
- A mamy inne wyjście?
Kruk żłopał łapczywie, wetknąwszy dziób w zieloną szyjkę naczynia. Pił, pił i wydawało się, że nie przestanie. W końcu jednak oderwał się od butelki, beknął, zachwiał i spadł z żerdzi.
Przerażone demony uklękły obok ptaka. Nie ruszał się.
- Co mu jest?!
- Zgon- ocenił fachowym okiem roztrzęsiony Babbo- Widziałem już wiele takich przypadków.
- Co robić?!
- Szybko, usta- dziób!
Reanimacja nie przyniosła skutku. Kruk jak nie żył, tak nie żył. Zrozpaczone demony zaczęły miotać się po komnacie, zawodząc i łkając na przemian. Sytuacja była beznadziejna. Król Śmierci na pewno nie oszczędzi im wymyślnych tortur i innych okrutnych kar. Babbo wyrywał sobie włosy na nogach, Fibbo walił głową o podłogę. Wydawało się, że są zgubieni, zaczynali już żałować dnia w którym się urodzili, gdy wtem…
- Kaak.
Na parapecie usiadła czarna kawka.
Zrobiło się tak cicho, że demony usłyszały błagalne jęki swojej zmaltretowanej wątroby. Fibbo i Babbo spojrzeli na siebie w napięciu i z szaloną nadzieją w źrenicach. Wlepili wzrok w kawkę i przyczaili się.
- Teraz?
- Teraz.
Skoczyli jednocześnie, wyciągając łapy ku stworzeniu na parapecie. Oczywiście, zderzyli się łbami, a kawka najspokojniej na świecie wleciała do komnaty i spoczęła na żerdzi nieodżałowanego kruka. Gdy demony podeszły do niej, spojrzała na  nich ufnie najładniejszymi ptasimi oczkami na świecie. Nie chciała odfruwać.
- Myślisz, że Pan się zorientuje?
- Nie wiem, ale musimy zaryzykować.
Król Śmierci wrócił późną nocą. Choć to w sumie bez znaczenia, bo w Królestwie Śmierci zawsze była noc.
- Cholerni muzycy. Z żadnym śmiertelnikiem nie miałem tyle problemu, co z nim! Myślałem, że całkiem mnie uśpi tymi swoimi wywodami o percepcji, o przebijaniu się na drugą stronę, o końcu świata i innych bzdetach. Był w jakimś zespole, jak mu tam było? Coś o drzwiach. Umarł w wannie, na haju oczywiście. Miał jeszcze czelność pytać mnie, czy nie mam przy sobie papierosa.
- Jak miał na imię? – Fibbo chciał zagrać na czas.
- Jim. Chyba. No, to już nieważne! W końcu go przekonałem; powiedziałem, że wszystkiego dowie się w zaświatach. I na sto procent niebawem spotka swoich kumpli.
Król wszedł do Sali i od razu spojrzał w kierunku kawki. Zmarszczył brwi. Spanikowane demony zaczęły skakać wokół niego, próbując odwrócić jego uwagę. Zagadywały go na różne sposoby, Babbo w przypływie desperacji zaczął odgrywać pantomimę. Na próżno. Król kroczył nieubłaganie ku przeznaczeniu demonów, które obecnie siedziało na żerdzi i przeglądało się w olbrzymich rubinach. Przystanął zaraz przed kawką. Ptak podniósł łepek i ich spojrzenia spotkały się.
- Królu, wytłumaczymy ci wszystko – łkał Babbo, zdając sobie sprawę z tego, że Król już wie- Twój kruk, on… poleciał na Hawaje! Tak, powiedział nam, że ma dość tego klimatu, że tu jest za zimno, że marzną mu nóżki i że potrzebuje słońca. Chciał spróbować tych drinków z parasolkami, wiesz, tych takich fikuśnych, kolorowych… I zobaczyć te dziewczyny w spódniczkach z trawy, swoją drogą, jak one się trzymają na ich biodrach? To musi być szalenie niewygodne, ale wiadomo, trzeba się przekonać na własnej skórze, Królu, gdybyś chciał, to mógłbym ci upleść taką…
- Milcz.
Demony skuliły się i przygotowały na uderzenie. Minuty płynęły. Po długiej chwili Fibbo odważył się spojrzeć na Króla.
Pan Śmierci i kawka patrzyli sobie głęboko w oczy. Król głaskał zwierzę po grzbiecie, a kawka cicho mruczała.
- Fibbo? Babbo?
- Tak, panie?- spytał Fibbo drżącym szeptem. Babbo był bliski omdlenia.
- Pójdziecie do biblioteki i zrobicie to, co wam teraz powiem.

Epilog
Maturzysta o twarzy poznaczonej bliznami wojennymi po nierównej walce z trądzikiem siedział w cichej czytelni otoczony książkami. Przed sobą miał kartkę, czystą, jeżeli nie liczyć szumnego tytułu „Prezentacja maturalna” i otwarte opracowanie. Przybrał pozę właściwą wszystkim męczennikom ginącym za brak wiedzy i sprawdzał hasło „symbole i atrybuty śmierci”.
Zrezygnowany chłopak ożywił się na moment.
Pod „kostuchą” ktoś zamazał jakieś słowo. Maturzysta pochylił się i zdołał je odczytać.
 „Kruk”. Przekreślone.
Na górze, czerwonym tuszem, który niepokojąco przypominał krew, ktoś napisał „czarna kawka”.

Grafika: Tamsin Gilbert

sobota, 5 lipca 2014

Dramat rodzinny


Gdzieś na początku liceum natknęłam się w internecie na kilka niepokojących obrazów i z miejsca zainteresowało mnie, kim też może być autor tego koszmarnego świata rozkładu i strachu. Wizerunek arcyksięcia ciemności, jaki wytworzyłam sobie w głowie, został szybko zweryfikowany przez nieżyczliwą egzaltowanym nastolatkom rzeczywistość. Starszy pan w okularach, z misiowatym brzuszkiem wydał mi się trochę nie na miejscu, gdy na jednym ze zdjęć stał przed swoim dziełem. Ale potem poczytałam trochę o jego życiu.
Mocno upraszczając i dokonując prymitywnego rachunku zrozumiałam, skąd ten cały mrok. Wrażenie wywołane przez zdjęcia i niewielką wiedzę z zakresu biografii Zdzisława Beksińskiego doprawiłam wizytą w muzeum malarza w Sanoku, wieńczącą pewien fantastyczny wypad w Bieszczady, gdzie strumyk płynie z wolna a butelki po Somersby tworzą tajemne kręgi na stołach. Od tej pory Beksiński stoi u mnie wysoko na artystycznym piedestale, gdzie pewnie pożywia się metafizyczną herbatą w towarzystwie Witkacego i Salvadora Dali. O synu malarza, Tomaszu, wiedziałam tylko tyle, że popełnił samobójstwo, niemniej na wieść o wydaniu podwójnej biografii Beksińskich zakrzyknęłam "O radości!", po czym ostudziłam zapał świadomością stanu konta.
Jednak w połowie czerwca przybyły finansowe posiłki i na moim biurku pojawił się świeży, pachnący egzemplarz książki Magdaleny Grzebałkowskiej.
Opasłe tomiszcze mogłoby zawierać całą masę domysłów i nieprzyzwoitych sugestii na temat życia i śmierci jednego z ciekawszych polskich malarzy i jego dziwnego syna, prowadzącego mroczno-depresyjne programy radiowe. Mogłoby. Ale zamiast tego Grzebałkowska zdaje nam rzetelną relację, nieubarwioną i popartą bardzo licznymi wypowiedziami bohaterów dramatu i osób, które miały z nimi styczność, od rodziny po mordercę Zdzisława. Nie ma tu taniej sensacji rodem z "Faktu", jest za to kawał dobrej, dziennikarskiej roboty. Autorce udało się przy tym połączyć zebrane informacje w całość nadającą się do przeczytania "na raz", w ciągu dwóch- trzech dni.
To bardzo szczera książka, nieuciekająca ani w prowokację, ani w robienie z Beksińskich niewinnych męczenników sztuki. Najciekawsze dla mnie były fragmenty dziennika fonicznego Beksińskich, listów Zdzisława, wypowiedzi i felietonów Tomka. Z tych puzzli można ułożyć obraz dwóch indywidualności zdolnych stworzyć coś świetnego, jednocześnie będących wielkim ciężarem dla otoczenia. A najbardziej obarczona depresją syna i stanami lękowymi męża była Zofia Beksińska. Żona i matka, ładna, skromna i inteligentna kobieta, zawsze w cieniu Zdzisława, zawsze przytłoczona zachowaniem Tomka, staje się trzecią główną postacią w dramacie rodziny Beksińskich. Oprócz nich jest jeszcze wielu bohaterów tej historii, którzy czasem pojawiają się w życiu rodziny i znikają, a czasem zostają do samego końca. To znowu pokazuje, jak ciężką pracę wykonała autorka przy tworzeniu tej biografii, bo musiała przecież wszystkich odszukać i dokładnie przepytać.
Książka jest naprawdę godna uwagi, z całą pewnością dla wielbicieli talentu Beksińskiego(ojca czy syna), ale może być interesująca też dla tych, którzy nie mieli takiego kontaktu z sztuką Zdzisława czy audycjami Tomasza. Niszczy niektóre wyobrażenia na temat pracy artysty i stylu życia w stosunku do jego twórczości, a przy tym przedstawia fascynującą i cholernie smutną historię rodziny, która przyjęła na siebie zbyt wiele cierpienia jak na jedno istnienie. Do tego jest obrazem zmagań artysty z codziennością i krytykami, którzy zmieniali zdanie o twórczości Zdzisława Beksińskiego jak skarpetki, a także swoistym zapisem przebiegu głębokiej depresji dotykającej inteligentnego i wrażliwego człowieka, jakim mimo wszystko był Tomek.
"Beksińscy. Portret podwójny" to dobra, uczciwa książka. Jeśli sprzykrzy Wam się beztroski, wakacyjny klimat i będziecie mieli ochotę na coś innego niż kieszonkowe wydania kryminałów czy romansów, bierzcie się za tę biografię.
Chętnie pożyczę, jakby co.


Grafika: www.znak.com.pl

środa, 28 maja 2014

Stare, polskie i dobre

Zamilkłam na prawie dwa miesiące. Przyczyną była oczywiście matura i nieruchliwość mojego mózgu. Chyba stwierdził, że skoro napisał matematykę to może sobie zrobić dłuższą sjestę. Ostatnio jednak dźgnęłam go kijem i zmusiłam do roboty, co pewnie zaowocuje tym, że niebawem ujrzycie na blogu jakieś grubsze opowiadanie.
Na razie jednak mam inny pomysł. Jako że dwa dni temu zrobiłam rachunek sumienia i stwierdziłam, że w mojej kolekcji pod tytułem Obejrzane, przeczytane, przemyślane za mało jest polskich filmów, postanowiłam to niedopatrzenie naprawić. I tak mam już za sobą dwa klasyki z lat sześćdziesiątych: Salto Tadeusza Konwickiego i Matkę Joannę od Aniołów Jerzego Kawalerowicza.
Wiadomo, jak to jest ze starymi filmami. Często niskobudżetowe, z niedociągnięciami technicznymi, co bardzo kontrastuje ze współczesną kinematografią. Która jednak za często stawia na jakość produkcji pod względem wizualnym, a zapomina trochę o głębszej, artystycznej i psychologicznej wartości. W przeciwieństwie do starszych filmów, które jeżeli były nazywane dobrymi, to właśnie za treść.

Weźmy na przykład taką Matkę Joannę. Film z 1960 roku, oparty na opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, jest historią przeoryszy z klasztoru na Smoleńszczyźnie, która zdaje się być opętana przez diabła. Do klasztoru przybywa przejęty swoją misją ksiądz(Mieczysław Voit), który stara się wypędzić szatana z ciała matki Joanny(Lucyna Winnicka). Sprawy przyjmują jednak dość nieoczekiwany obrót.
Akcja w filmie powolutku pęcznieje, niemal wprowadzając widza w trans. Kluczowe wydarzenia następują po chwili "rozbiegu", po spokojnej rozmowie czy ujęciu ukazującym codzienne, zwykłe czynności. Kontrast między świętością i niedostępnością pięknego, romańskiego(?) klasztoru i karczmy, w której zbierają się nieliczni przedstawiciele chłopstwa i szlachty (zapomniałam wspomnieć, że akcja dzieje się w XVII wieku) od początku rzuca się w oczy. Jednak sami mieszkańcy tych dwóch przybytków nie różnią się od siebie tak bardzo, jakby się można było tego spodziewać.
Lubię filmy, podczas oglądania których wyrywa mi się słabe "o, cholera". To taki mój prywatny wyznacznik wartości filmu jako dzieła, które może trochę namieszać w głowie. A Matka Joanna miesza. Sieje wątpliwości co do natury Boga i diabła, mocy wiary i miłości, wskazuje na paralelizmy między tymi pojęciami. Trochę jest tu również o religijnej obłudzie, jednak, na całe szczęście, nie w sposób dosadny i moralizujący. Większość pytań pozostaje bez odpowiedzi. A są one na tyle drażniące, że trudno po obejrzeniu filmu po prostu wyłączyć komputer i iść spać.
Mówiłam już, że film jest piękny? Zdjęcia niemal pustynnego krajobrazu, surowość dekoracji i kostiumów sprawiają, że dzieło jest bardzo wysmakowane, na prawdę na światowym poziomie. Ciekawe są też zbliżenia na twarze aktorów i pewne symboliczne szczegóły. Oczy matki Joanny będą was długo prześladować.

Ach, jeszcze scena egzorcyzmów. Po prostu klękajcie narody.
Film zdecydowanie polecam. Nawet jeśli ktoś nieszczególnie trawi stare kino, to naprawdę warto się przemóc. U mnie Matka Joanna od Aniołów zdecydowanie ląduje w koszyku z ulubionymi filmami.

Gdyby ktoś obejrzał i chciał podyskutować, to zapraszam.
A jeśli podoba wam się pomysł, żebym zamieszczała od czasu do czasu recenzję klasyki polskiego kina, to mówcie, a będzie wam dane.

Grafika: stopklatka.pl, akademiapolskiegofilmu.pl


środa, 2 kwietnia 2014

Listy polecane 2

Mojemu pisaniu przydałaby się pierwsza pomoc, bo już ledwie dycha. Dzieje się tak najprawdopodobniej za sprawą widma matury, które skutecznie odstrasza od wszelkiej twórczości bardziej kreatywnej od analizy fragmentu Lalki. Poddaję się tym ograniczeniom z nadzieją, że zaprocentują (prawie dosłownie) w przyszłości.
I tak zostawiam Was z krótkim tekstem, który nie wymaga szczególnego skupienia ani ze strony mojej, ani Waszej. Łapcie, może coś z tej listy uprzyjemni długi, teoretycznie zapełniony nauką wieczór.
1. W dżungli życia Beaty Pawlikowskiej.
Bardzo, bardzo dobra książka. I to wcale nie dlatego, że genialnie napisana, że akcja wartka jak potok, że Wielkie Myśli i Prawdy Życiowe tłoczą się na stronach. Dobra dlatego, że pozwala na oddech. Oddech od wszystkich teorii, opinii na których opiera się światopogląd większości otaczających nas ludzi. Niektórym poprzestawia życie,innym pomoże utrzymać się na obranej drodze, wszystkim da wielką garść pomysłów na przetrwanie w tej zwariowanej dżungli. Zostawi czytelnika z przyjemnym spokojem w sercu i względnym ładem w umyśle. Dodam tylko, że przeszła przez kilka rąk i umysłów z mojej klasy, wszystkie te umysły zostawiając ukontentowane. Komu wierzyć w sprawie jakości utworów literackich, jak nie im?
2. Submarine Alexa Turnera.
Alex kojarzony jest oczywiście jako wokalista Arctic Monkeys, z którymi to zwierzątkami dopiero niedawno się zakumplowałam. Wcześniej jednak trafiłam na uroczy film Moja łódź podwodna, debiut fabularny Richarda Ayoade. Film autorski, raczej niszowy i przyjemny w odbiorze. A soundtrack do niego stworzył właśnie Alex, przy pomocy swojego głosu i gitary. I wyszło bardzo dobrze, nawet świetnie. Płyta dobra na poprawę humoru, jazdę samochodem... na wszytko, jeśli mam być szczera.
3. Kiedy byłem dziełem sztuki Erica-Emmanuela Schmitta.
Polecona przez taką jedną Gabę, wzruszająca i wciągająca książka. Porządnie daje do myślenia o własnej cielesności i godności, o granicach sztuki i człowieczeństwa. Czyta się lekko i szybko, a to za sprawą żywego języka i ironicznego humoru. W twórczości Schmitta naprawdę warto wyjść poza Oscara i panią Różę.
4. 12 Years a Slave Steve'a McQueena
Powiało nagrodami i smutkiem Leo DiCaprio. Film jest ze wszech miar oskarowy: wzrusza, ładnie wygląda i jest długi. A tak na poważnie: historia przedstawiona w filmie jest prawdziwa i traktuje o jednej z największych zbrodni na człowieku, rozciągniętej od starożytności do współczesności, czyli niewolnictwie, z tym, że przedstawia ją z perspektywy jednostki. Spory krok dla Amerykanów, którzy dotąd nie chcieli otwarcie mówić o tej skazie na i tak niezbyt czystej karcie historii Stanów Zjednoczonych. W końcu się udało i mamy piękny film ze świetnymi aktorami i boskimi ujęciami. Zero taniego wyciskania łez na jedwabną chusteczkę.
5. Suszone morele.
Ludzie mówią, że zdrowe. Ja tam się nie znam, wiem tylko, że dobre.
Szczególnie dobre przed drogą krzyżową.

piątek, 28 lutego 2014

"Posłanie do nadwrażliwych"

"Bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi
za waszą czułość w nieczułości świata
za niepewność wśród jego pewności

Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie innych tak, jak siebie samych
 
Bądźcie pozdrowieni
za to, że odczuwacie niepokój świata
jego bezdenną ograniczoność i pewność siebie
 
Bądźcie pozdrowieni
za potrzebę oczyszczenia rąk z niewidzialnego brudu świata
za wasz lęk przed bezsensem istnienia

Za delikatność nie mówienia innym tego, co w nich widzicie
 
Bądźcie pozdrowieni
za waszą niezaradność praktyczną w zwykłym
i praktyczność w nieznanym
za wasz realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego
 
Bądźcie pozdrowieni za waszą wyłączność i trwogę przed utratą bliskich
za wasze zachłanne przyjaźnie i lęk, że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami
 
Bądźcie pozdrowieni
za waszą twórczość i ekstazę
za nieprzystosowanie do tego co jest, a przystosowanie do tego, co być powinno
 
Bądźcie pozdrowieni
za wasze wielkie uzdolnienia nigdy nie wykorzystane
za to, że niepoznanie się na waszej wielkości
nie pozwoli docenić tych, co przyjdą po was
 
Bądźcie pozdrowieni
za to, że jesteście leczeni
zamiast leczyć innych
 
Bądźcie pozdrowieni
za to, że wasza niebiańska siła jest spychana i deptana
przez siłę brutalną i zwierzęcą
 
za to, co w was przeczutego, niewypowiedzianego, nieograniczonego
 
za samotność i niezwykłość waszych dróg
 
bądźcie pozdrowieni nadwrażliwi"

Autor: Kazimierz Dąbrowski

Foto:Geoff MacCormack

niedziela, 23 lutego 2014

Okno

Nocowała u babci. Babcia była chora. Parkinson i wiązanka innych schorzeń. Starsza pani zapominała o lekach poukładanych w kolorowych pudełkach
(rano południe wieczór na czczo po jedzeniu),
o wyłączeniu telewizora
(kup komplet garnków Chrystus twoim pasterzem odcinek 1678),
raz nie wyłączyła piekarnika.
Rodzina się martwiła, wnuczka się martwiła. Dlatego, gdy akurat miała wolny sobotni wieczór, zebrała książki i kserówki potrzebne do zdania egzaminu tak zwanej dojrzałości i przyszła do mieszkania babci.
Mieszkanie to mieściło się w niskim bloku, który wciąż nie mógł zapomnieć, że w smutnych czasach stalinizmu robił za hotel dla pracowników rodzących się zakładów przemysłu siarkowego. Blok zaś był częścią rozległego osiedla, jednego z wielu zrealizowanych marzeń PRL-u, które powoli zmieniało się w cmentarzysko dzieciństwa i młodości całych zastępów rodziców i dziadków.
Dziewczyna pomogła babci z kolacją, kąpielą i włożeniem piżamy, po czym posłała staruszkę w bezpieczne ramiona Morfeusza.
Senny klimat mieszkania o dziwo sprzyjał skupieniu, które jednak w tajemniczy sposób ulotniło się przy próbie rozwiązania zadań matematycznych. Po półgodzinie bezowocnych prób dziewczyna zrobiła sobie herbatę. Z parującym kubkiem odchyliła się na krześle i patrzyła na blok naprzeciwko. Światła pogaszone, prócz jednego w czyjejś kuchni i jednej błękitnej łuny telewizora. Cóż, godzina była niewątpliwie późna dla starszych osób. Za chwilę zgasło światło w kuchni, a minutę potem zdechł ekran telewizora.
Dziewczyna patrzyła ciągle na uśpione okna mieszkań, odwlekając chwilę, w której będzie musiała wrócić do równań. Już chciała zrezygnować z kontemplacji, gdy w oknie po lewej stronie, na najwyższym piętrze zapaliło się światło.
Okno było całkiem nagie, żadnej firanki, żaluzji. Wyglądało to tak, jakby ktoś miał się dopiero wprowadzić albo właśnie opuścił mieszkanie na zawsze.
Za szybą stanęła jakaś postać. Jako że stare budownictwo nie lubiło marnować przestrzeni, bloki stawiano zwykle blisko siebie. Dziewczyna widziała dokładnie wyprostowaną kobiecą sylwetkę, stojącą bokiem do okna. Nie dało się rozróżnić rysów twarzy, na to było za ciemno, ale dostrzegła orli nos i długie włosy zarzucone na plecy. Choć równie dobrze mogła to być chusta...
Postać odwróciła się raptownie.
Dziewczyna wzdrygnęła się. Miała wrażenie, że kobieta patrzy prosto na nią, że widzi, jak zza starego biurka ktoś obserwuje jej nocne rozmyślania. Uznawszy, że już wystarczy dziwnego zachowania jak na jeden wieczór, dziewczyna pomachała do postaci w oknie.
Kobieta nie odmachała. Stała wciąż nieruchomo. Może po prostu wcale nie dostrzegła gestu, a może to jedna z tych, co to kręcą noskiem na każdy przejaw sympatii.
Ale stała. Ciągle stała.
Stała w tym przeklętym oknie i dziewczynie zrobiło się bardzo nieswojo, chciała, żeby ta kobieta sobie poszła, albo chociaż odwróciła się czy zgasiła światło, żeby zrobiła cokolwiek, tylko przestała tak stać i gapić się na nią...
Kobieta powoli odwróciła się i przesunęła za ramę okienną. Światło zgasło.
Dziewczyna odetchnęła głęboko. Jakoś nie bardzo miała siłę, by wrócić do nauki. Poszła do łazienki, po drodze zapalając światło w przedpokoju i toalecie, tak tylko, dla spokoju. Pod prysznicem postanowiła, że jutro popyta babcię o to mieszkanie na najwyższym piętrze. Wróciła szybko do pokoju, położyła się na starym tapczanie i chwilę poczytała, nie bardzo wiedząc o czym.
Zasypiając, jeszcze przez chwilę wydawało jej się, że widzi kobietę w oknie, ale wrażenie zaraz się rozmyło.
Dawno nikt jej tak nie nastraszył.