niedziela, 15 grudnia 2013

Królowa i jej poddani

Są dni, że człowiek mógłby rozpocząć rewolucję.
Jakaś niepojęta siła, moc tworzenia popycha go do działania i sprawia, że ta zwykła, bura istotka dokonuje rzeczy wielkich. No, może nie wielkich, ale przynajmniej robi coś godnego uwagi. W przypływie entuzjazmu, przy zachęcających okrzykach którejś z muz pisze wiersz, uczy się grać coś nowego, kończy sto lat temu zaczęte opowiadanie lub z rozmachu kreśli scenariusz. Przygotowuje utwory na egzaminy, powtarza do matury, przemeblowuje pokój, piecze ciasto. Są dni, gdy człowiek kondensuje w sobie energię i działa, działa, działa...

Dzisiejszy dzień do nich nie należy. Tak samo jak kilka poprzednich i wiele następnych.

Zima przyszła po cichutku, rozłożyła srebrny tren na całym kraju i tak porządnie chuchnęła lodowatym wiatrem, że mówią o niej w każdej ze stacji kolorowego, gównianego pudełka telewizji. Zimowa pani chciwie wypełnia swoją osobowością całą przestrzeń, karząc ludziom wstydliwie zasłaniać ciała i twarze i szybko przemykać ulicami, byle do ciepła, byle do bardziej tolerancyjnego wnętrza domu, pracy, szkoły, sklepu. Królowa patrzy z pogardą na nieodporne stworzenia umykające przed jej wzrokiem i od niechcenia, dla zabawy zrzuca katar i zmarznięte dłonie.
Sponiewierane przez Bezlitosną istoty chowają się po domkach, blokach, kamienicach. Ubierają kolejne grube warstwy ubrań, pozbawiając swoje ciało seksualności, w końcu odbierając im kształt i ludzką formę. Wlewają w siebie ognistą ciecz gorącej herbaty, kawy, czekolady, grzanego wina, chcąc powstrzymać proces wyziębienia ciała i duszy. Wchodzą w bezpieczną przystań łóżka i pod kocem odbywają podróż do Sklepów Cynamonowych, Narnii, Hogwartu.
Ich wyobraźnia, rozgrzana cynamonem i imbirem, błąka się bez celu, gubi swoje przeznaczenie. Czy jednak, tak jak ciało, zamiera ona na kilka miesięcy i staje się użyteczna dopiero wiosną? Nie. Rośnie, pęcznieje fantastycznością, rodzi więcej niezwykłych obrazów niż kiedykolwiek. Jest ich jednak zbyt wiele, by wszystkie mogły znaleźć ujście w życiu czy sztuce. Mimo to kilku udaje się wydostać i wysypują się na kartkę jak kolorowe perełki o dziwnych kształtach. Tam składają swoje życie w ofierze dla lepszej sprawy. W międzyczasie człowiek coraz bardziej wrasta w fantazję, przyzwyczaja się do tego ciepłego świata opowieści i coraz trudniej mu wyjść spod kołdry i wystawić się na działanie zimy i rzeczywistości. W końcu jednak kruszy bezpieczną szybę i budzi się. Jednak wysiłek trwał tak długo, proces wstawania zajął tak wielki kawał czasu, że człowiek zostaje postawiony przed faktem dokonanym wiosny.
Dla większości myślących i wrażliwych na otoczenie nie ma bardziej naturalnego cyklu. Są oni skazani na ciągłe huśtanie się w sferze zimy i wiosny, na karuzelę wyobraźni i rzeczywistości.
Trzeba się temu poddać.
Jednak mimo całej naturalności sytuacji, mimo spokoju, który ogarnia umysł pochłonięty przez wyobraźnię, musicie uważać, kochani. Bądźcie czujni i nie dajcie się wchłonąć fantazji.
Na nieostrożnych wędrowców duszy czyhają karakony o pajęczych nogach.


czwartek, 7 listopada 2013

Płyty trzy

Ostatnio z twórczością u mnie marnie. Przedzierając się przez ciepłe pierzynki marazmu, przytulając się do melancholii ze smutkiem spoglądam na e-mail od Karpia, informujący uprzejmie, że jeśli nie zbiorę się do kupy to wyleje mnie ze swojego akwarium. Jako przykładny glonojad nie mogę sobie na to pozwolić, ale, słodki pierniku, jak mi się nie chce.
Nie będę zbyt wiele pisać. Tylko szepnę słówko o trzech albumach, którymi ostatnio się zachwycam.

Panie mają pierwszeństwo, więc prosimy na scenę Nosowską/Osiecką. Płyta z 2008 roku. Aż dziw, że te znane i szanowane przeboje w cholernie ciekawej aranżacji nie wpadły wcześniej w moje łapki. Głos pani Nosowskiej ma cudowne właściwości. Niech się wypchają mnisi z ich ziółkami.

Druga płyta to Cold Fact. Kto nie oglądał "Sugar man", rączka w górę. No to teraz proszę zostawić Wikipedię w spokoju, przesłuchać płytę i obejrzeć film. Koniecznie w tej kolejności. Piękna i intrygująca historia okraszona nie mniej wartościową muzyką.

I Niemen. Niemen, Niemen, Niemen. Nie wiedziałam, że spokojne popołudnie pierwszego listopada może przynieść mi tak ciekawe odkrycie, a tu proszę. Nikt nie spodziewa się hiszpańskiej inkwizycji. Niemena z płyty Strange is this world można bez obaw postawić obok najlepszych wokalistów muzyki rockowej z lat siedemdziesiątych. Jest mocno i mrocznie. I choć wyraźny polski akcent wyłazi przy śpiewaniu, to nic nie jest w stanie zmienić faktu, że to płyta genialna, na pograniczu rocka progresywnego, a głos Czesława brzmi monumentalnie. Niemen jest boski, i tyle.

Dziękuję za uwagę, życzymy miłego dnia i udanych zakupów.

piątek, 25 października 2013

Przypuszczam, że wątpię

Stoi za drzwiami. Widzę go w zakłamanym wizjerze. Kapelusz. Papieros. Patrzy. Ocenia, kpi, manipuluje, naigrawa się, gardzi, przekonuje, tłumaczy, onieśmiela, kłamie, krzywdzi.
Warczy, syczy, chichocze.
Ręce opieram o drzwi, zawstydzenie kieruję w dół, napinam ciało. Każdy mięsień ze stali. Oczy wciskam do środka. Puszczam. Tańczę, nie do rymu, nie do taktu, nie umiem. Nie umiem śpiewać, więc śpiewam. Jutro będzie lepiej, jutro nic nie będzie, jutro nie istnieje na osi czasu.
Jestem tu?
Jestem?
Jest?
Patrzę, nie ma. Poszedł sobie.
Okropny ten tekst (powiedz, że jest inaczej, zaprzecz, nakarm moją próżność, niech się nażre frazesami).
Panie Grafomanie, panie Grafomanie, nie stać pana na śniadanie.
Dam panu złotówkę, proszę się udławić.
Plum.


niedziela, 22 września 2013

Artysta raczkujący w służbie absurdu


Ja, to znaczy obywatel numer 7857438, dalej zwany Kowalczykiem Marianem, oświadczam, że dzisiaj, t.j. 18.09.2013, o godzinie 2:54 w nocy podczepiłem się do snu obywatelki Elżbiety Janiny Kolskiej, lat siedem i trzy miesiące, nr 6345756009, w celu zbadania poprawności politycznej marzeń sennych ww.
Po trwającej pięć miesięcy obserwacji delikwentki w jej zachowaniu dostrzegłem pewne odstępstwa od jedynej słusznej normy. Obywatelka ta uśmiechała się często i bez widocznej przyczyny, marnując w ten sposób przydział radości na jednego obywatela. Dodatkowo wykazywała się znaczną nadgorliwością, jeżeli chodzi o pomoc innym członkom społeczeństwa, a za pomoc nie oczekiwała nagrody, co jest dowodem na lekceważenie przez ww. Zasady Bezwzględnej Interesowności.
Istnieje nawet obawa, że obywatelka Elżbieta Janina Kolska posiadła zdolność do samodzielnego myślenia.
Jak zaraz dowiodę, moje podejrzenia co do nieprzystosowania obywatelki Kolskiej do obowiązujących standardów były jak najbardziej słuszne.
Otóż po podpięciu do snu Kolskiej dobiegły mnie nienormalne szumy w słuchawce, z całą pewnością wskazujące na pracę mózgu. Jak wiadomo, mózg obywatela nie powinien wykazywać żadnych czynności, jeżeli tylko nie pracuje na cześć i chwałę Związku lub nie uczy się niezbędnych zasad funkcjonowania w Społeczeństwie. W innych wypadkach mózg należy wyłączyć, bądź przynajmniej przenieść w stan Odpoczynku i Oczekiwania.
Po wspomnianych szumach, na ekranie zaczął krystalizować się obraz snu Kolskiej.
Normalnie funkcjonujący mózg śpiącego obywatela powinien wytwarzać co najwyżej widok szarej pustyni, ewentualnie łagodne czarne fale.
Uprzejmie donoszę, że w śnie obywatelki Kolskiej pojawił się ziemniaczek.
Nazywam ten obiekt ziemniaczkiem, bo do niczego innego nie był podobny, w dodatku nie był to duży ziemniak z twardą łupiną, ale malutki, młody ziemniaczek z cienką skórką.
Ziemniaczek miał patykowate, jakby dorysowane kończyny. Kończynami tymi wymachiwał jak opętany (ogólny stan psychiczny ziemniaczka można było określić jako "niestabilny").
Ziemniaczek płakał. Zaznaczam, nie jest to zachowanie normalne dla warzywa.
Obywatelka Kolska, która w swoim śnie leżała na łóżku, rozpoczęła konwersację z ziemniaczkiem, pytając go o przyczynę płaczu.
Ziemniaczek nie odpowiedział od razu, zapewne z powodu braku ust.
Obywatelka Kolska wzięła nóż i wycięła ziemniaczkowi usta.
Ponownie zapytany, ziemniaczek zaniósł się szlochem, z którego udało mi się wyłowić odpowiedź:
"Jestem taki sam jak wszystkie ziemniaczki".
Potem kable do podczepiania urwały się, a fale z mózgu Kolskiej zniknęły.
Marzenie senne Kolskiej świadczy o wysoko rozwiniętej u niej zdolności myślenia abstrakcyjnego,
a płacz ziemniaczka może wywołać u niej niekontrolowany rozwój emocjonalny.
Oświadczam, że w mojej opinii obywatelka Elżbieta Janina Kolska jest niezdolna do funkcjonowania w Społeczeństwie, a zachowania jej i jej mózgu przynoszą hańbę Związkowi.
Wnoszę o zamknięcie obywatelki Kolskiej w odosobnieniu i przeczyszczenie umysłu metodą Brauenbauma.
Z wyrazami najgłębszego szacunku,
Kowalczyk Marian, nr 7857438
Niech Związek Trwa!
Hip hip, hurra!




wtorek, 6 sierpnia 2013

Speaking of London...










Nigdy nie czułam się tak dobrze w tak wielkim mieście.
Wąskie uliczki, mieszanka nowych i starych budynków w dziwny sposób idealnie pasująca do Londynu, przecudni ludzie i jedyny taki klimacik.
Tate Modern, Piccadilly Circus, The Globe, słodki London Beatles Store i uroczo kiczowate Madame Tussauds. Parki, skwery i lunch na trawie.
Po prostu świetne miejsce. Kochane, przyjazne i  cholernie ciekawe. Zbyt ciekawe jak na tygodniowy wyjazd, tam trzeba się zatracić co najmniej na miesiąc.
Przy najbliższej okazji wracam. Napawać się atmosferą, siedzieć pół dnia w galeriach i muzeach, szukać muzyków w średnim wieku (Jimmy Page w końcu musi się pojawić!) i w piątkowy wieczór stanąć przed przeludnionym pubem z angielskim piwkiem w ręku.
A kiedyś, może kiedyś, pojadę tam już bez przebrania turysty.

Londyn to też muzyka.


czwartek, 18 lipca 2013

"Dzieci muszą dorosnąć do swojej wyobraźni jak do za dużych butów"


Nie wiem, co jest takiego w wakacjach, że już po dwóch tygodniach wysokoprocentowego lenistwa wpadam w dziwnie melancholijny nastrój. Prócz niego mój umysł przyjmuje też uparte fale nostalgii, ostatnio niosące ze sobą wspomnienia z dzieciństwa i tego strasznego wieku gimnazjalnego, gdzie zakompleksione, zbyt wysokie i przewrażliwione stworzenie, zwane dalej mną, uciekało  
w wyobraźnię przed niemal każdym problemem.
A z tych czasów, niby bliskich, ale z tej perspektywy wyglądających mniej więcej na środkowy mezolit, zapamiętałam książki. Stosy książek. Z bibliotecznych półek, z antykwariatu, ze strychu 
u babci, spod choinki. Opowieści pochłaniane przeze mnie jak świeże ciasto z jagodami, weekendowe maratony książkowe, historie przeżywane wciąż od nowa.
Dlatego przedstawiam moje prywatne Top Ten wśród książek, które mniej lub bardziej na mnie wpłynęły i nadały kształt intelektualnemu budyniowi we wnętrzu mojej głowy.
1. "Baśnie"- Hans Christian Andersen
Piękne i tajemnicze, pobudzające wyobraźnię opowieści z pogranicza dziecięcego umysłu i snu. Pamiętam pierwsze zetknięcie z nimi- wielka księga w twardej oprawie, z ślicznymi ilustracjami. Jedna z pierwszych "dużych" książek przeczytanych w całości. Coś cudownego.
2. "Opowieści z Narnii"- Clive Staples Lewis
Każdy słyszał, pewnie każdy czytał. Według mnie najlepsza baśń dla dzieci, jaka kiedykolwiek powstała. Równoległy świat, w którym czas biegnie własnym rytmem. Schronienie dla marzeń, wyobraźni i nadrzędnych wartości. Wiele wątków łączących się na końcu w jeden wspólny, wiele niedopowiedzeń i zakończenie, którego ani trochę się nie spodziewałam.
I, powiedzmy sobie szczerze, kto choć raz nie wszedł do jakiejś szafy z bijącym sercem i nadzieją, że poczuje śnieg pod nogami i kłujące gałązki na twarzy?
3. "Przygody Sherlocka Holmesa"- Arthur Conan Doyle 
Czyli moja fascynacja opowieściami o genialnych detektywach i nie mniej genialnych przestępcach w natarciu. Ach, te dalekosiężne plany założenia agencji detektywistycznej! Poza tym uwielbiam parę Holmes&Watson z opowiadań sir Doyle'a, a także nonszalancję Sherlocka przy rozwiązywaniu spraw nierozwiązywalnych.
4. "Harry Potter"- Joanne Kathleen Rowling
Nie, tutaj nic nie napiszę, bo po cóż powielać coś, co zostało powiedziane milion razy? Dodam tylko, że 1000-stronicową książkę byłam w stanie pochłonąć w jeden dzień i kawałek nocy. A następnego ranka zacząć od nowa. I pamiętam oczekiwanie na każdy tom po kolei. A kiedyś podczas rodzinnego wyjazdu w góry symulowałam potworny ból brzucha, po to by zostać w hoteliku i móc spokojnie poczytać.
5. "Kwiat kalafiora"- Małgorzata Musierowicz
A właściwie cała Jeżycjada. Cieplutki i zabawny świat rodziny Borejków i utożsamianie się z prawie każdą bohaterką z serii. Książki te były również przyczyną podjęcia przeze mnie nauki łaciny, na co dzień obecnej w borejkowskim królestwie.
Zaprzestałam nauki już z zupełnie innych przyczyn.
6. "Opowieść wigilijna"- Charles Dickens
Nic dodać nic ująć. Atmosfera świąt, którą zawsze chciałam przenieść do tego świata i jakoś nigdy mi się nie udawało. Co nie zmienia faktu, że to opowiadanie wciąż pozostaje lekturą obowiązkową przed każdą Wigilią, pomimo, iż zaczynam dostrzegać bardzo dużo naiwności w wyobrażeniach Dickensa.
7. "Świat Zofii"- Jostein Gaarder
Czyli jak w wieku czternastu lat mocno namieszać sobie w głowie przy okazji olimpiady polonistycznej. Filozoficzna podróż przez dzieje świata i życie piętnastolatki w Norwegii w latach dziewięćdziesiątych. Powieść absolutnie świetna i zaskakująca, może nawet miejscami zbyt dojrzała jak dla kogoś, kto z filozofią nie miał styczności. A jednocześnie przejrzyste wyjaśnienie wielu zagadnień i parę bezsennych nocy, a także wieczyste zainteresowanie innymi książkami Gaardera.
8. "Dolina Muminków w listopadzie"- Tove Jansson
Najbardziej niepokojąca i zaskakująco dojrzała część historyjek o uroczych trollach rodem z Finlandii. Chociaż, chwila...w tej książeczce nie ma Muminków! Rodzina bowiem jest w podróży. A opowieść kręci się wokół przewrażliwionej Filifionki, nieśmiałego Homka Tofta, Paszczaka i Wuja Truja. Opowiadanie bardzo melancholijne, zamglona atmosfera przywodzi na myśl powolne żegnanie się z życiem. Może o to właśnie autorce chodziło? W każdym razie książka raczej dla dojrzalszych dzieci.
9. "Gringo wśród dzikich plemion" - Wojciech Cejrowski
Dar snucia opowieści i humor Cejrowskiego czynią z "Gringo..." najlepszą książkę podróżniczą jaką dotąd czytałam (no, może oprócz "Rio Anaconda" tego samego autora). Oczy otwierają się szerzej na kulturę Indian Ameryki Południowej, zatrważającą biedę i ogromny optymizm Latynosów, przedziwne połączenie magii, realizmu i wiary (Matka Boska Piegowata!). Po przeczytaniu zostaje nam szeroki uśmiech i chęć sprzedania lodówki i wyruszenia w podróż.
10. "Lśnienie"- Stephen King
Czyli mój pierwszy horror z prawdziwego zdarzenia. Jeśli kiedyś spotkam pana Kinga, to będzie mnie musiał przeprosić za koszmary i rachunek za światło z niezgaszonej lampki nocnej. Lepka atmosfera skradającego się szaleństwa, współczucie dla małego chłopca, który zmaga się z darem, o który wcale się nie prosił i Ten Hotel. Ten przerażający, ogromny, osamotniony hotel zostawiony na pastwę zła i śniegu. I tak zaczął się mój długi romans z Stephenem Kingiem. I z każdą przeczytaną książką uwielbiam go coraz bardziej i coraz zacieklej zazdroszczę talentu do straszenia i lekkiego pisania o rzeczach najważniejszych.
No i tyle. Dobrnęliśmy do końca, a ja zrzuciłam balast nostalgii.
W nagrodę mamy piosenkę.


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Lato ma smak koktajlu z truskawek

Brzmi jak jazz. Rozluźniony, sączący się z słuchawek, rozlewający na całe ciało powoli zyskujące złocisty kolor opalenizny. Wspomnienia z dzieciństwa mieszają się w przedziwny sposób
z poczuciem nieubłaganej dorosłości. W jednej dłoni wino, w drugiej truskawki. Myśli na huśtawce ulatują w sfery zmysłowej seksualności. Odpowiedzialność? Jeszcze nie teraz, jeszcze chwilkę...
Chwilkę wieczności. Jeszcze kwiatek we włosach i papieros za uchem.
Jeszcze parę ucieczek od rzeczywistości, całe życie na ucieczki. Dużo tajemnych kryjówek
w ogrodzie świata, w rabatach książek, za donicami filmów, wśród koncertowych traw.
Żadnego domu przysłaniającego gwiazdy.
Bose stopy na scenie.
Podrapane kolana.
Błagam, pozwól mi zmarnować życie.

Kawałeczek jazzu

wtorek, 7 maja 2013

To find a better land




Doprowadzam do porządku chaos w czeluściach plecaka. Oswajam odzwyczajone od wędrówek stopy z nowymi butami i przyglądam się z powątpiewaniem nogom bladym jak śnieg. Entuzjazm łagodnie rozciąga mięśnie wokół ust i przyjemnie rośnie w sercu. Umysł zaczyna zdawać sobie sprawę, że zaraz stanie się to, czego tak bardzo mu potrzeba. Jest tak rozkosznie rozkołysany perspektywą chwilowego pozbycia się problemów.
Uwielbiam te chwile przed podróżą.



sobota, 27 kwietnia 2013

Let nothing be lost upon you

Leżałam dzisiaj pod bezkresem nieba. Gałązki śmiały się zielonością, pierwsze kwiaty owocowych krzewów przyglądały się z łagodną obojętnością niewyrośniętemu pająkowi szturmującemu fałdy na mojej koszulce. Muzyka brzmiała w sercu. Rozmowy dekadencko omijały tematy przyziemne i wzlatywały pod chmury, by za chwilę z nonszalancją wejść na ścieżkę pospolitości.
Wydaje im się, że wszystko mogą. Cóż za urocza arogancja.
Poczucie odrealnienia spłynęło powoli. Gdybym w tamtej chwili odwróciła wzrok od nieba, nie mogłabym zobaczyć nic. Nie byłabym w stanie uwierzyć, że jest coś poza słońcem, niebem, zielenią i szczęściem.
Nigdy jeszcze nie było mi tak dobrze ze sobą.


wtorek, 23 kwietnia 2013

Train arrives, coming down the track

Kazimierz Przerwa-Tetmajer był mrówką. Małą mrówką stojącą na przełomie wieków, przerażoną perspektywą spotkania z rozpędzonym pociągiem. Biedny dekadent. Nie wie co robić. Zwiesza głowę, by łzy powodowane bezsilnością mogły łatwiej skapywać na nagą ziemię. Biedny artysta. Ucieka w twórczość, owija się szczelnie kocykiem artyzmu. Trochę przykrótkim, gwoli ścisłości.
Też chciałabym się owinąć, ale kocyk jest malutki.
A tak mi zimno.
Tak zimno.
Tak jałowo.
Tak sucho.
Tak jałowa.
Tak sucha.
Tak zimna.
Taka jestem. Przepraszam, ja nie chcę być piękna; i tak nie jestem. Nie chcę być mądra; i tak nie będę. Ani charyzmatyczna; nikt mnie nie słucha.
Ja tylko chcę być doskonała.
W jednej, wąskiej dziedzinie. Wąziuteńkiej. Cienkiej jak stróżka coli wlewanej do szklanki z rumem.
Pociąg jedzie, długi na szesnaście wagonów.

Znajdę to, co kocham. I niech mnie to zabije.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Child in time

Plan zaczynał się rysować, kreślony cienkim ołówkiem po czystym papierze. Ręka zmuszana do uległości drżała czasem pod ciśnieniem gorącej krwi przenoszącej uczucia, ale linia zawsze wychodziła na prostą. Ołówek się złamał.
Ręka zatrzymała się kilka centymetrów nad kartką, nie mając pojęcia, co dalej. Delikatnie postawiła ołówek na biurku i przejechała po suchej powierzchni ud obleczonych w spodnie.
Wreszcie sięgnęła po papierosa. Przy pomocy drugiej ręki zapaliła powoli. Do płuc wleciała bardzo niezdrowa i bardzo w tej chwili potrzebna mieszanka substancji chemicznych. Nogi uniosły ciało i wyszły po schodach. Plecy oparły się o chłodną ścianę.
Zmysły nasiąkały kolorami świtu, zapachem spóźnionej wiosny i dźwiękami piosenki, której nazwy akurat wtedy umysł nie potrafił przywołać. Dzięki Bogu, w końcu mu się udało.
Przy ostatnim wdechu tytoniowego dymu mózg pomyślał, że życie to tylko suma chwil, starannie przykryta pozorem długowieczności.
I to, że nic nie wie.
I jeszcze to, że chyba w końcu trzeba będzie narysować ten plan.
Ale w jaki sposób, tego już nie pomyślał.
Niech go wszyscy diabli.



Szukam.
Ciągle szukam.
I boję się, że nie znajdę.


czwartek, 21 marca 2013

Lustro

Szybkim krokiem weszła do łazienki. Strzępy oddechu uciekały z jej pobladłych ust. Dłonie, tańczące gwałtownie w nieregularnym rytmie, zacisnęły się jak kleszcze na brzegu umywalki. Mokre czoło oparła o chłodną powierzchnię lustra. Po chwili podniosła głowę, zostawiając tłusty ślad na gładkiej tafli i spojrzała na siebie.
Niewiele z niej zostało.
Przezroczysta skóra ukazywała wyraźnie plątaninę żył, tętnic i włókien mięśniowych. Paznokcie delikatnie ześlizgiwały się z palców i łagodnie unosiły w powietrze, wirując jak płatki kwiatów jabłoni. Włosy, jeden po drugim, spełzały z czaszki na ziemię.
Pleśń między kafelkami na ścianie i podłodze łazienki zaczęła rosnąć, wybrzuszać się, łączyć w wielkie, ruchliwe plamy. Jednocześnie cały czas kierowała się w stronę postaci przed lustrem.
Strach i obrzydzenie wspólnymi siłami zmusiły dziewczynę do ruchu. Trzęsąc się i wciąż tracąc paznokcie i włosy przyłożyła twarz i ręce do lustra, które wydało jej się jedynym bezpiecznym punktem.
Poczuła, że dotyka powierzchni miękkiej i plastycznej, przypominającej piankę ptasiego mleczka. Zacisnęła resztkę powiek, wzięła oddech na tyle głęboki, na jaki pozwalały jej przetarte płuca i zagłębiła się w puszystość.
Po drugiej stronie oślepił ją różowy księżyc, wydzielający blask znacznie mocniejszy od zwykłego słońca. Odruchowo zasłoniła oczy ręką. Zobaczyła, że jest ubrana w białą suknię z długimi, szerokimi rękawami i ogromnymi kieszeniami po bokach. Skóra odzyskała kolor zwany normalnością, włosy znów były gęste, długie i lśniące, niby czekoladowy kobierzec przetykany złotem. Krew przyjemnie szumiała w uszach, łącząc się z głębokimi tonami bijącego serca.
Odwróciła się powoli. Stała nad brzegiem srebrnej rzeki, której szlachetne wody delikatnie obmywały rozrzucone wszędzie kawałeczki wygładzonych skał. Dziewczyna patrzyła długo, przenosząc wzrok z wody na kamienie i z powrotem.
Wreszcie zrozumiała.
Wzięła kilka skał i obróciła kilkakrotnie w dłoniach, uśmiechając się do siebie. Włożyła je do kieszeni.
Powoli zanurzyła bose stopy w aksamitnym chłodzie wody. Na jej ustach wciąż błąkał się uśmiech. Szła dalej, w zupełnym spokoju, a jej plecy tworzyły prostą strunę godności.
Na środku rzeki, gdy woda dotykała jej talii, wybuchnęła śmiechem, który jak perły rozsypał się w przestrzeni. Uniosła ręce, wyprężyła całe ciało i opadła na fale.
Przez chwilę unosiła się na powierzchni. A potem utonęła.
Śmierć obserwowała wszystko zza konfiturowych krzewów. Nie była przyzwyczajona do uczuć, a te właśnie zaczęły się do niej dobierać. Skakały wokół jak rozentuzjazmowane szczeniaki, stukały w czaszkę i domagały się nazwania.
Gdyby Śmierć miała coś takiego, jak wyraz twarzy, to w tej chwili wyglądałaby na zamyśloną. Usilnie starała się określić, co czuła.
Głos, cichutki jak szelest liścia, wydobywający się z przechodzącej obok duszy cenionego psychologa rozległ się gdzieś za ramieniem Śmierci.
"Zachwyt", stwierdziła dusza i rozpłynęła się w mandarynkowym powietrzu.

niedziela, 10 marca 2013

Somebody give me a time machine, now.


Chciałabym pobawić się w Boga i zrobić z moim życiem, co mi się żywnie podoba.
Chciałabym na przykład przenieść się do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Do Stanów.
Bardzo bym chciała.
Naprawdę.
Serio.
Nawet się nie domyślacie, jak bardzo.
Chciałabym być atomem hipisowskiej rewolucji, wykluwającej się z konserwatywnej skorupy i rozkładającej skrzydła na cały kraj. Nosić duszę na wierzchu, w postaci barwnych sukienek, awangardowej biżuterii i rozpuszczonych, długich włosów.
Chciałabym obejrzeć muzyczne przedstawienie serwowane na koncertach The Doors.
Chciałabym być na Woodstocku 69', ja i pół miliona dobrych dusz.
Chciałabym zobaczyć artystów śpiewających i grających emocjami, chciałabym poczuć tę moc, siłę tkwiącą w muzyce.
I oczywiście chciałabym zobaczyć smoka. Z małą pomocą LSD.
Potem chciałabym płakać po śmierci Janis, Jimi'ego i Jima i po rozwiązaniu Beatlesów.
I upić się z radości na wieść o powstaniu Led Zeppelin.
I naturalnie chciałabym trafić na jeden z pierwszych dużych koncertów Zeppelinków, w Royal Albert Hall. Dreszcze od pierwszego do ostatniego dźwięku wydanego przez głos Roberta Planta, gitarę Jimmy'ego Page'a, bas Johna Paula Jonesa i perkusję Johna Bonhama.
Właściwie miło byłoby też dostać się na backstage...
I pójść na jeszcze kilka koncertów.
I zostać groupie.
Definitywnie.
Wypchać pokój winylami i plakatami, chodzić na koncerty najlepszych artystów, jakich nosiła Ziemia.
Zobaczyć Boba Dylana.
Zobaczyć Johna Lennona.
Zobaczyć Davida Bowie.
Zobaczyć Joe Cockera.
Zobaczyć Jefferson Airplane.
Zobaczyć Pink Floyd.
Zobaczyć The Rolling Stones.
A potem?
Potem mogłabym już umrzeć.

 










niedziela, 3 lutego 2013

Sunrise ceremony

Powietrze pachnie różowo i niepokojąco. Biszkoptowe słońce skąpane w krwistych chmurach wstaje z nieregularną częstotliwością.

Dookoła ciebie truskawkowa pustynia. Sens spokojnie spływa w dół diamentowej rzeki. Uśmiechy na giętkich łodygach delikatnie falują w powiewach wiśniowego wiatru. Otumaniony racjonalizm snuje się z daleka od prawdy istnienia.

Patrzysz w górę, na blednące księżyce składające niemy hołd nadchodzącemu słońcu. Błękitny smak zrozumienia głaszcze twoje kubki smakowe, jednak nie potrafisz zaczerpnąć z  kielicha poznania. Twoje stopy tkwią zagrzebane w gumie do żucia.

Próbujesz wyczesać sny z włosów. Nie udaje ci się.

Całe szczęście.

Kroczysz powoli na granicy jaźni, prosto do gęstego lasu wiary. Nie jesteś sam. Dołączają do ciebie Indianie w barwnych szatach z frędzlami, z głowami strojnymi w pióropusze, z mądrością wieków wyrytą w pobrużdżonych twarzach.

Idziecie powoli, aż do polany niepokoju. Na jej środku płonie ognisko, wyrzucając w cieniowane niebo całe garści radosnych iskier. Bicie twojego serca scala się w jedno z rytmem nadawanym przez ogromne bębny. Twoje ciało pragnie tańca. Twój umysł ochoczo się zgadza.

Indianie pozwalają ci zacząć. Podchodzisz do ognia. Zaczynasz krążyć, coraz szybciej i szybciej. Krzyczysz, emocje ubrane w dźwięki wyrywają się z twoich ust. Mędrcy dołączają do ciebie. Wasze dusze na moment opuszczają ciała i łączą się. Czysty, dziki, niepowstrzymany śmiech ulatuje w niebo.  

Indian, Indian what did you die for? Indian says, nothing at all.

 


sobota, 19 stycznia 2013

Raise your hand!

Na przekór nocnej porze i sennej, zimowej atmosferze czuję barwną energię wypełniającą mnie od końcówek włosów po paznokcie u stóp. Zaangażowałam się w coś, co ma szansę na duże powodzenie. Myśli wypychają mi czaszkę cukrową watą radości tworzenia, a niedaleka perspektywa zabawy w szalonym orszaku Dionizosa, boga wina, dodaje kolorowej posypki. Uwielbiam te chwile, kiedy umysł i serce depczą ograniczenia i znajdują nowe, lepsze rozwiązania. Gdy mocno czuję teraźniejszość, podrygującą w rytmie tej boskiej piosenki:
 
 

a przyszłość rysuje się tęczowo i niesamowicie, niczym psychodeliczny plakat z końca lat sześćdziesiątych.
Gdy gromadzę informacje na temat siebie i swoich możliwości i, o dziwo, stwierdzam, że nie jestem tak bardzo nikim jak mi się kiedyś wydawało.
Gdy poznaję coraz więcej Prawdziwej Sztuki.
Gdy czuję, że wychodzi mi coś więcej niż babeczki z czekoladą.
Rany, jak mi dobrze!



sobota, 12 stycznia 2013

The Lion's Roar

Czasem wydaje mi się, że mojej duszy brakuje powietrza.
Zagrzebana pod cuchnącymi konwenansami i potrzebą zadowolenia wszystkich. Oprócz mnie, naturalnie.
Przykrywam ją kolejnymi warstwami obaw i wątpliwości co do sensu istnienia i tworzenia, osądami doświadczonych i nieszczęśliwych, z pewnym wahaniem rzucając na bok spostrzeżenia młodych i szczerych w swojej nadziei. Kładę wszystkie niepotrzebne szkolne oceny i opinie nauczycieli upośledzonych w kontaktach z młodzieżą. Wszystko, czego w sobie nie mogę zaakceptować. Pagórki niewypowiedzianych słów. Bezsilność w konfrontacji z marzeniami. Prozaiczność myśli.
Dusza siedzi i oddycha coraz ciężej.
Pod plastikową miednicą strachu, bez dostępu do rozgwieżdżonego nieba, koniecznego do pełnej egzystencji.
Drapie swoimi kocimi pazurkami po wnętrzu sztucznego naczynia.
Słyszę ten dźwięk, cichutki, zdeterminowany, nieustępliwy.
Nie chcę, by kiedyś znikł.
Zagłębiam dłoń w moralne odpadki. Ostre słowa ranią, zgniłe przerażenie wywołuje wymioty, opary bezlitosnego racjonalizmu wyciskają łzy.
Odwracam ohydny, zgniłozielony pojemnik.
Dusza wychodzi na swoich umorusanych kocich łapkach, spogląda błyszczącymi kocimi oczami i mruczy z aprobatą.
Za chwilę ryknie jak lew i wszystkie wątpliwości uciekną na tchórzliwych, patykowatych nogach.



sobota, 5 stycznia 2013

Jaki ładny post!

Chyba lepiej zrobić to teraz. Teraz, kiedy zapał do pisania, szumnie zwany weną twórczą, został brutalnie zgnębiony przez nawał obowiązków. Kiedy Morfeusz, władca snów, z bezczelnym uśmiechem kusi, by na długo zapaść się w jego wygodne objęcia. Kiedyś musiało do tego dojść.
Przed Wami bezwstydny post składający się głównie ze zdjęć mężczyzn, których ubóstwiam za talent i oryginalność.
A że przy okazji są nieziemsko piękni to już nie moja wina.

Na pierwszy ogień Robert Plant z Led Zeppelin. Zdjęcia z szalonych czasów, wypełnionych po brzegi narkotykami, imprezami i zdarzeniami, o których wstyd mówić, za to przyjemnie wspominać. Wielbię złociste włosy tego pana. A właściwie wielbię go w całości.



Jim Morrison z The Doors. Poetycko piękna twarz, bo i Jim Morrison wielkim poetą był, parafrazując Gombrowicza. 

James Dean, czyli kochany buntownik nie do końca bez powodu, a poza tym świetny aktor lat pięćdziesiątych. Dzięki niespodziewanej śmierci pozostał na zawsze młody.

Marlon Brando. Klasyczne rysy i piękne ciało, jakby go całego Michał Anioł dłutem wyharatał. Również genialny aktor.
Johnny Depp. Po prostu Johnny.

No, już po wszystkim. Chyba tak bardzo nie bolało, co?