sobota, 19 stycznia 2013

Raise your hand!

Na przekór nocnej porze i sennej, zimowej atmosferze czuję barwną energię wypełniającą mnie od końcówek włosów po paznokcie u stóp. Zaangażowałam się w coś, co ma szansę na duże powodzenie. Myśli wypychają mi czaszkę cukrową watą radości tworzenia, a niedaleka perspektywa zabawy w szalonym orszaku Dionizosa, boga wina, dodaje kolorowej posypki. Uwielbiam te chwile, kiedy umysł i serce depczą ograniczenia i znajdują nowe, lepsze rozwiązania. Gdy mocno czuję teraźniejszość, podrygującą w rytmie tej boskiej piosenki:
 
 

a przyszłość rysuje się tęczowo i niesamowicie, niczym psychodeliczny plakat z końca lat sześćdziesiątych.
Gdy gromadzę informacje na temat siebie i swoich możliwości i, o dziwo, stwierdzam, że nie jestem tak bardzo nikim jak mi się kiedyś wydawało.
Gdy poznaję coraz więcej Prawdziwej Sztuki.
Gdy czuję, że wychodzi mi coś więcej niż babeczki z czekoladą.
Rany, jak mi dobrze!



sobota, 12 stycznia 2013

The Lion's Roar

Czasem wydaje mi się, że mojej duszy brakuje powietrza.
Zagrzebana pod cuchnącymi konwenansami i potrzebą zadowolenia wszystkich. Oprócz mnie, naturalnie.
Przykrywam ją kolejnymi warstwami obaw i wątpliwości co do sensu istnienia i tworzenia, osądami doświadczonych i nieszczęśliwych, z pewnym wahaniem rzucając na bok spostrzeżenia młodych i szczerych w swojej nadziei. Kładę wszystkie niepotrzebne szkolne oceny i opinie nauczycieli upośledzonych w kontaktach z młodzieżą. Wszystko, czego w sobie nie mogę zaakceptować. Pagórki niewypowiedzianych słów. Bezsilność w konfrontacji z marzeniami. Prozaiczność myśli.
Dusza siedzi i oddycha coraz ciężej.
Pod plastikową miednicą strachu, bez dostępu do rozgwieżdżonego nieba, koniecznego do pełnej egzystencji.
Drapie swoimi kocimi pazurkami po wnętrzu sztucznego naczynia.
Słyszę ten dźwięk, cichutki, zdeterminowany, nieustępliwy.
Nie chcę, by kiedyś znikł.
Zagłębiam dłoń w moralne odpadki. Ostre słowa ranią, zgniłe przerażenie wywołuje wymioty, opary bezlitosnego racjonalizmu wyciskają łzy.
Odwracam ohydny, zgniłozielony pojemnik.
Dusza wychodzi na swoich umorusanych kocich łapkach, spogląda błyszczącymi kocimi oczami i mruczy z aprobatą.
Za chwilę ryknie jak lew i wszystkie wątpliwości uciekną na tchórzliwych, patykowatych nogach.



sobota, 5 stycznia 2013

Jaki ładny post!

Chyba lepiej zrobić to teraz. Teraz, kiedy zapał do pisania, szumnie zwany weną twórczą, został brutalnie zgnębiony przez nawał obowiązków. Kiedy Morfeusz, władca snów, z bezczelnym uśmiechem kusi, by na długo zapaść się w jego wygodne objęcia. Kiedyś musiało do tego dojść.
Przed Wami bezwstydny post składający się głównie ze zdjęć mężczyzn, których ubóstwiam za talent i oryginalność.
A że przy okazji są nieziemsko piękni to już nie moja wina.

Na pierwszy ogień Robert Plant z Led Zeppelin. Zdjęcia z szalonych czasów, wypełnionych po brzegi narkotykami, imprezami i zdarzeniami, o których wstyd mówić, za to przyjemnie wspominać. Wielbię złociste włosy tego pana. A właściwie wielbię go w całości.



Jim Morrison z The Doors. Poetycko piękna twarz, bo i Jim Morrison wielkim poetą był, parafrazując Gombrowicza. 

James Dean, czyli kochany buntownik nie do końca bez powodu, a poza tym świetny aktor lat pięćdziesiątych. Dzięki niespodziewanej śmierci pozostał na zawsze młody.

Marlon Brando. Klasyczne rysy i piękne ciało, jakby go całego Michał Anioł dłutem wyharatał. Również genialny aktor.
Johnny Depp. Po prostu Johnny.

No, już po wszystkim. Chyba tak bardzo nie bolało, co?