czwartek, 21 marca 2013

Lustro

Szybkim krokiem weszła do łazienki. Strzępy oddechu uciekały z jej pobladłych ust. Dłonie, tańczące gwałtownie w nieregularnym rytmie, zacisnęły się jak kleszcze na brzegu umywalki. Mokre czoło oparła o chłodną powierzchnię lustra. Po chwili podniosła głowę, zostawiając tłusty ślad na gładkiej tafli i spojrzała na siebie.
Niewiele z niej zostało.
Przezroczysta skóra ukazywała wyraźnie plątaninę żył, tętnic i włókien mięśniowych. Paznokcie delikatnie ześlizgiwały się z palców i łagodnie unosiły w powietrze, wirując jak płatki kwiatów jabłoni. Włosy, jeden po drugim, spełzały z czaszki na ziemię.
Pleśń między kafelkami na ścianie i podłodze łazienki zaczęła rosnąć, wybrzuszać się, łączyć w wielkie, ruchliwe plamy. Jednocześnie cały czas kierowała się w stronę postaci przed lustrem.
Strach i obrzydzenie wspólnymi siłami zmusiły dziewczynę do ruchu. Trzęsąc się i wciąż tracąc paznokcie i włosy przyłożyła twarz i ręce do lustra, które wydało jej się jedynym bezpiecznym punktem.
Poczuła, że dotyka powierzchni miękkiej i plastycznej, przypominającej piankę ptasiego mleczka. Zacisnęła resztkę powiek, wzięła oddech na tyle głęboki, na jaki pozwalały jej przetarte płuca i zagłębiła się w puszystość.
Po drugiej stronie oślepił ją różowy księżyc, wydzielający blask znacznie mocniejszy od zwykłego słońca. Odruchowo zasłoniła oczy ręką. Zobaczyła, że jest ubrana w białą suknię z długimi, szerokimi rękawami i ogromnymi kieszeniami po bokach. Skóra odzyskała kolor zwany normalnością, włosy znów były gęste, długie i lśniące, niby czekoladowy kobierzec przetykany złotem. Krew przyjemnie szumiała w uszach, łącząc się z głębokimi tonami bijącego serca.
Odwróciła się powoli. Stała nad brzegiem srebrnej rzeki, której szlachetne wody delikatnie obmywały rozrzucone wszędzie kawałeczki wygładzonych skał. Dziewczyna patrzyła długo, przenosząc wzrok z wody na kamienie i z powrotem.
Wreszcie zrozumiała.
Wzięła kilka skał i obróciła kilkakrotnie w dłoniach, uśmiechając się do siebie. Włożyła je do kieszeni.
Powoli zanurzyła bose stopy w aksamitnym chłodzie wody. Na jej ustach wciąż błąkał się uśmiech. Szła dalej, w zupełnym spokoju, a jej plecy tworzyły prostą strunę godności.
Na środku rzeki, gdy woda dotykała jej talii, wybuchnęła śmiechem, który jak perły rozsypał się w przestrzeni. Uniosła ręce, wyprężyła całe ciało i opadła na fale.
Przez chwilę unosiła się na powierzchni. A potem utonęła.
Śmierć obserwowała wszystko zza konfiturowych krzewów. Nie była przyzwyczajona do uczuć, a te właśnie zaczęły się do niej dobierać. Skakały wokół jak rozentuzjazmowane szczeniaki, stukały w czaszkę i domagały się nazwania.
Gdyby Śmierć miała coś takiego, jak wyraz twarzy, to w tej chwili wyglądałaby na zamyśloną. Usilnie starała się określić, co czuła.
Głos, cichutki jak szelest liścia, wydobywający się z przechodzącej obok duszy cenionego psychologa rozległ się gdzieś za ramieniem Śmierci.
"Zachwyt", stwierdziła dusza i rozpłynęła się w mandarynkowym powietrzu.

niedziela, 10 marca 2013

Somebody give me a time machine, now.


Chciałabym pobawić się w Boga i zrobić z moim życiem, co mi się żywnie podoba.
Chciałabym na przykład przenieść się do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Do Stanów.
Bardzo bym chciała.
Naprawdę.
Serio.
Nawet się nie domyślacie, jak bardzo.
Chciałabym być atomem hipisowskiej rewolucji, wykluwającej się z konserwatywnej skorupy i rozkładającej skrzydła na cały kraj. Nosić duszę na wierzchu, w postaci barwnych sukienek, awangardowej biżuterii i rozpuszczonych, długich włosów.
Chciałabym obejrzeć muzyczne przedstawienie serwowane na koncertach The Doors.
Chciałabym być na Woodstocku 69', ja i pół miliona dobrych dusz.
Chciałabym zobaczyć artystów śpiewających i grających emocjami, chciałabym poczuć tę moc, siłę tkwiącą w muzyce.
I oczywiście chciałabym zobaczyć smoka. Z małą pomocą LSD.
Potem chciałabym płakać po śmierci Janis, Jimi'ego i Jima i po rozwiązaniu Beatlesów.
I upić się z radości na wieść o powstaniu Led Zeppelin.
I naturalnie chciałabym trafić na jeden z pierwszych dużych koncertów Zeppelinków, w Royal Albert Hall. Dreszcze od pierwszego do ostatniego dźwięku wydanego przez głos Roberta Planta, gitarę Jimmy'ego Page'a, bas Johna Paula Jonesa i perkusję Johna Bonhama.
Właściwie miło byłoby też dostać się na backstage...
I pójść na jeszcze kilka koncertów.
I zostać groupie.
Definitywnie.
Wypchać pokój winylami i plakatami, chodzić na koncerty najlepszych artystów, jakich nosiła Ziemia.
Zobaczyć Boba Dylana.
Zobaczyć Johna Lennona.
Zobaczyć Davida Bowie.
Zobaczyć Joe Cockera.
Zobaczyć Jefferson Airplane.
Zobaczyć Pink Floyd.
Zobaczyć The Rolling Stones.
A potem?
Potem mogłabym już umrzeć.